– Katolik brat?
– Brat.
– Muzułmanin brat?
– Brat.
– Chorwat?
– Chorwat, Czarnogórzec, Bośniak, wszyscy bracia.
– A Albańczyk?
– … [wymijające milczenie skwitowane śmiechem]
Tak mniej więcej wyglądał fragment zakrapianej dość mocno rakiją rozmowy z naszym serbskim gospodarzem, pdaczas rowerowej podróży po Bałkanach w 2015 roku. Kierunki z bogatym, często ciężkim i stosunkowo świeżym tłem historycznym, zawsze wydawały mi się dużo bardziej atrakcyjne, niż wiele potencjalnie „ładniejszych” miejsc, stąd też chyba wybór na naszą pierwszą europejską wyprawę jednośladami. Wybór trafny, jak się później okazało, bo Bałkany okazały się niezwykle urokliwe i przyjazne (dosłownie i w przenośni) rowerzystom.
Kiedy po 2 dniach zmarudzonych w Belgradzie, w końcu doprowadziłem swój rower do stanu używalności, nasza 5-osobowa grupa wsiedła w pociąg, by rozpocząć jazdę na południu Serbii. Nikt się wcześniej fizycznie nie przygotowywał, więc podjazdy, którymi zostaliśmy uraczeni na „dzień dobry”, były dla niektórych z nas ciekawym doświadczeniem 🙂 Z zaplanowanych kilkudziesięciu kilometrów przepedałowaliśmy tylko kilkanaście i nadchodzący wieczór zastał nas daleko od „rozkładowego” kempingu. Bardzo dobrze, bo 2 godziny później część z nas mówiła już po serbsku, a butelka domowym wysokoprocentowym trunkiem z winogron zdawała się nie mieć dna. Gospodarz grający w szachy na swoim podwórku, nie dość, że pozwolił nam rozbić u siebie swoje namioty, to po chwili zaprosił nas do swojego domu. Zaczęło się nieśmiało – od kawy, która jak się okazało, była nieodłączną towarzyszką mocniejszego płynu. Kiedy grupka Polaków naszym rodzimym zwyczajem przechyliła wysokie kieliszki do dna, domownicy głośno się roześmiali, po czym zostaliśmy poinstruowani, że należy pić „po malutku, po malutku”. Po pewnym czasie dołączyli do nas synowie gospodarza, zaczęły się rozmowy o piłce, braterstwie, ogólnie atmosfera panowała bardzo wesoła. Mniej wesoło było już rano, szczególnie, kiedy gospodarz przyszedł się żegnać z pełną butlą pod pachą…
Pod koniec wyjazdu żałowaliśmy trochę, że kosztem Serbii, strasznie dużo czasu spędziliśmy w Chorwacji. Chorwacja okazała się być strasznie turystyczna i nie dość, że wzmożony ruch na drodze skutecznie odbierał przyjemność z jazdy, to ceny poszły mocno w górę, a w niektórych miejscach można się było poczuć jak sardynki w puszce. Po 3 tygodniach trójka „etatowców”, ze względu na kończący się urlop wróciła autobusem do Polski, a ja ze znajomym obrałem ten sam kurs, bez zmiany środka lokomocji (krótki opis i zdjęcia tutaj). Być może, gdybym słowa te sklejał krótko po powrocie, napisał bym dużo więcej, bo strasznie dużo myśli tłukło się po mojej głowie, kiedy wiedzę o konflikcie zbrojnym na Bałkanach odnosiłem to do sytuacji zastanej. Po 2 latach wrażenia się zatarły, została garść fotografii i przebieg trasy…
Najwyższy punkt: 1414 m
Wyskokość podjazdów: 11096 m
Dodaj komentarz