Kiedy już zostaliśmy we dwójkę (opis wcześniejszej części tutaj), charakter naszej jazdy uległ diametralnej zmianie. Skończyły się zaplanowane atrakcje, średni dzienny dystans zmienił się na liczbę 3-cyfrową, a planowanie miejsca noclegowego często zaczynało się dopiero w okolicach wieczora.
Zanim ruszyliśmy w kierunku ziemi ojczystej, spędziliśmy dodatkowy dzień w Splicie. Strasznie mi się to miasto spodobało, nie jako atrakcja turystyczna bynajmniej. Mam jakiś dziwny sentyment do blokowisk i właśnie miejsca „naznaczone” szarym betonem trącają we mnie jakąś głęboko ukrytą strunę nostalgii. Dodatkowym smaczkiem Splitu jest prężnie działający ruch kibicowski Hajduka, o czym przypomina bogata sztuka uliczna. Słońce i Adriatyk oczywiście w niczym nie przeszkadzają 🙂
Kolejnym krajem na naszej drodze była Bośnia i Herzegowina i chyba właśnie tam spotkała nas największa ludzka serdeczność. Tam też najbardziej widoczne były echa ciężkiego okresu po rozpadzie Jugosławii. Zniszczone, opuszczone budynki, ślady kul na murach, tablice ostrzegające o zaminowanych terenach, zamalowane nazwy miejscowości (w wielu miejscach obok zapisu łacińskiego, jest również cyrylica i często jedna z nazw jest zamalowana). Żal było trochę prześlizgnąć się tylko po powierzchni, niestety tempo jazdy nie pozwalało na więcej. Z pewnością obok Serbii i Czarnogóry, jest to miejsce, do którego chciałbym kiedyś powrócić z nieco większym zapasem czasu.
Później była jeszcze raz Chorwacja, płaskie Węgry (zderzenie z językowym murem! i słoneczniki), Słowacja i Czechy. Końcowy, polski odcinek skutecznie nakłonił nas (stan dróg i podejście do rowerzystów) do obrania azymutu na dworzec PKP w Bielsku-Białej, skąd wróciliśmy do domu pociągiem. Nie ukrywam, że po 10 dniach intensywnej jazdy miałem już „dobrze w nogach” i potrzeba odpoczynku była dodatkowym, solidnym argumentem 🙂
Najwyższy punkt: 1270 m
Wyskokość podjazdów: 9237 m
Dodaj komentarz